… Przegraliśmy.
Kiedy pojawiłem się dzisiaj w urzędzie, wszystko zniknęło. Każda paczka, każdy list – wyparowały. Tartek stał przed swoim stołem, patrząc na osobę siedzącą na jego krześle. Był to Oficer Weiler.
– Spóźniłeś się do pracy, panie Sivand! To bardzo nieodpowiedzialne z pana strony – wycedził przez swoje grube gardło. Następujący po tym śmiech brzmiał prawie tak, jakby je płukał.
Podszedłem do Tarteka. Nie spojrzał na mnie. Jego oczy były wbite w podłogę u jego stóp.
– Gdzie jest Bikk? I Jonar? – zapytałem.
– Dostali awans – odpowiedział Weiler. Podrapał się po podbródku, dźwięk tego był obrzydliwy.
– Awans?
– Tak. Widzi pan, panie Sivand, są trzy rodzaje ludzi. Ci, którzy wykonują rozkazy, ci, którzy ich nie wykonują i ci, którzy ja wydają. Ogółowi, który słucha się rozkazów, zwykle wiedzie się w życiu lepiej. Wy, natomiast, postanowiliście zaprzepaścić to życie, przepuścić je przez palce. – Rechotał tak mocno, że całe jego ciało wydawało się być jedną, wielką kolekcją fal.
– Co to oznacza? – zapytałem zniecierpliwiony. Tartek spojrzał na mnie i powoli pokręcił głową, po czym wrócił do gapienia się w podłogę.
– No! Ujmując to w słowa, które nawet ty zrozumiesz, wasze poczynania, czy raczej wasze nie-poczynania, nie tylko stały się przyczyną przeróżnych skarg napływających z całej Insomidii, ale także zaszkodziły obrazowi Insomidii w innych miastach i wioskach. Otrzymaliśmy nawet pełną złości wiadomość bepośrednio od służącego w służbie u namtolańskiego kapłana, który, będąc w drodze do domu, spędził w Insomidii dwie noce.
Oficer Weiler wstał – trzeba chyba było siły dziesięciu koni, żeby podnieść jego ciężar z krzesła – i podszedł do nas trzymając obie swoje ręce za plecami.
– A to nie była jedyna wiadomość, jaką otrzymaliśmy. Poza politycznie ważnymi osobami, zwykli ludzie również byli rozdrażnieni zaistniałą sytuacją, co naturalne. Kiedy się dowiedzieli, że pracownicy Poczty Insomidzkiej zaczęli strajkować, nie mogli w to uwierzyć! Zażądali natychmiastowej wymiany pracowników.
Również nie chciałem uwierzyć w to, co usłyszałem, tak bardzo mnie to zabolało. To jedna z tych sytuacji, gdzie chciałem się obudzić i uświadomić sobie, że był to tylko zwykły koszmar.
– Ponieważ nie tylko odmówiliście pracy, ale także zatruliście opinię, którą lud tego kraju ma o Insomidii, podpadacie pod paragraf 61 Prawa Insomidzkiego – poważne zagrożenie dla bezpieczeństwa miasta, tym samym dla jego mieszkańców, a w szczególności dla rodziny królewskiej. Podważony wizerunek miasta będzie miał wpływ na prowadzoną przez niego politykę, a także na decyzje kupców czy sprzedawać swoje dobra tutaj czy gdzie indziej, co może doprowadzić do mniejszej ilości pieniędzy dla ludności. – Zrobił krótką pauzę, nie przestając się uśmiechać. – W tym przypadku, prawo oferuje wam wybór pomiędzy honorową egzekucją, bądź wygnaniem, byście do końca życia mogli śnić o waszych haniebnych uczynkach.
Tartek ani przez chwilę się nie zawahał, szybkim ruchem wyciągnął nożyk z małej pochwy znajdującej się z tyłu jego prawej nogi i wepchnął małe ostrze od dołu w podbródek oficera Weilera. Bulgotając i nadal szczerząc zęby, Weiler upadł na podłogę, rozlewając krew niczym fontanna na Rynku Insomidzkim rozlewa wodę z trzech paszczy. W prawie tej samej chwili, czterech strażników wtargnęło do pomieszczenia głównymi drzwiami.
– Schowaj się za mną! – krzyknął Tartek. Gdy skoczyłem za jego plecy, Tartek chwycił za krzesło i rozbił je o głowę pierwszego strażnik. Wykorzystał to, co zostało z krzesła i przebił drugiemu mężczyźnie szyję z lewej i prawej strony, po czym kopnął go mocno w tors, po którym mężczyzna runął na pozostałych dwóch za nim. Wszyscy trzej strażnicy spadli z tych kilku schodków przed urzędem pocztowym. Trzeci strażnik złamał kark pod ciężarem czwartego strażnika i trupem drugiego. Słyszałem jak desperacko próbował zaczęrpnąć oddech i krztusił się boleśnie własną krwią.
Tartek skinął do mnie. – Weź Caranę, ja pójdę po Sereliaen. Spotkamy się przy stajni. Masz. – Wyciągnął miecz z pochwy pierwszego strażnika i podał mi go.
– Ale ostatni raz trzymałem w ręku miecz wiele lat temu! – powiedziałem.
– Gratulacje. Później będziemy świętować – wymamrotał i przeskoczył nad trzema strażnikami leżącymi na schodach, zabijając czwartego przebiwszy mu tors. I uciekł.
Wszystko wydawało się takie nierzeczywiste. Moje nogi ruszały się tak szybko, że przysiąc mógłbym, że latałem. Serce o mało mi nie eksplodowało, pompowało tak dużo krwi przez moje żyły, że aż bolało.
Znalazłem się pod domem, z kopa otworzyłem drzwi i zawołałem Caranę.
Podniosła wzrok od swojego nowego malunku, ujrzała miecz w mojej dłoni, krew Weilera na moim ubraniu, wstała i skinęła głową. W mgnieniu oka zrozumiała, co się dokładnie wydarzyło. Zajęło jej dosłownie chwilę zanim wzięła sztylet, płaszcz, małą torbę z chlebem, kawałeczkiem sera i moim dziennikiem. Założyła buty i podążyła za mną na zewnątrz. Popatrzyliśmy się przez chwilę na nasz dom, zapewne po raz ostatni, po czym pobiegliśmy do stajni.
Gdy już byliśmy prawie na miejscu, skrzyżowaliśmy drogi z trzema strażnikami, którzy natychmiast dobyli mieczy. Carana skoczyła w prawo, unikając uderzenia. Zaraz też wyciągnęła sztylet i, trzymając go oburącz, wbiła go strażnikowi, który ją przed chwilą zaatakował, pomiędzy żebra.
Trzymając swój miecz oburącz, odparowałem atak innego strażnika, co posłało przez moje ręce niemożliwy do zniesienia ból. Starałem się go zignorować, parując cios za ciosem, aż prawie z bólu zemdlałem. Usłyszałem jak trzeci strażnik próbował walczyć z Caraną, a ja odparowałem kolejny z rzędu atak. Czułem jak z bólu łzy spływają mi po policzkach. Upadłem na plecy i ostatkiem sił, zamknąwszy oczy, chwyciłem za miecz, żeby odparować ostatnie uderzenie w moim życiu – lecz wtedy usłyszałem jej kroki, zgrabne podskoki oraz okropny odgłos bulgotania dobiegający z przeciętego gardła.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem, jak Carana wyciąga do mnie lewą dłoń. Pomogła mi się podnieść z ziemi. Cały byłem, od głowy w dół, zupełnie odrętwiały, ale musieliśmy przeć dalej.
Przy stajni ujrzeliśmy Tarteka i jego żonę, którzy już dosiedli koni.
– Szybciej! – wrzasnął z daleka.
Kątem oka ujrzałem dwoje starszych ludzi, właścicieli stajni, leżących na ziemi.
Carana wybrała czarnego konia i zaraz go dosiadła. Nie mam pojęcia jak dosiadłem swojego wierzchowca, ale tych kilkunastu insomidzkich strażników pędzących w naszym kierunku dodało mi sił.
Odjechaliśmy, tratując po drodze kilku strażników, minęliśmy Karczmę Scarlata, przecięliśmy rynek, gdzie wszyscy krzyczeli i zeskakiwali nam z drogi. Dotarliśmy do bramy prowadzącej poza mury Insomidii, ujrzeliśmy kilkunastu insomidzkich strażników czekających na nas i – zwyczajnie przez nich przejechaliśmy.
Miecze poraniły ciała naszych koni, czterech strażników zostało zmiażdżonych pod kopytami, Tartek pozbawił głów czterech czy pięciu mężczyzn, mój miecz odciął rękę czy dwie i prześlizgnął się przez zbroję kolejnego insomidzkiego żołnierza. Znad bramy zaczęły lecieć w naszym kierunku strzały. Niewiarygodnie szybkim ruchem widziałem jak Carana uchyliła się przed strzałą, zanim ta trafiła ją w czoło. Jedna ze strzał trafiła Tarteka w lewę ramię i ten tak ryknął z bólu, że w gniewie zdążył zabić jeszcze jednego ze strażników.
Przedostaliśmy się. Nasze konie pędziły najszybciej, jak się dało. Kilka strzał próbowało desperacko dosięgnąć naszych ciał, ale wszystkie uderzyły o ziemię. Zobaczyłem, że Sereliaen krwawiła z prawej nogi i Tartek patrzył na nią z przejęciem, ale potem skupiłem się ponownie na jeździe.
Pojechaliśmy do Lasu Insomidzkiego. Musiało być już prawie południe, kiedy dotarliśmy do małej polany. Nasze konie były wyraźnie wyczerpane. Każdy z nich krwawił z przynajmniej czterech czy pięciu ran.
Zauważyliśmy na skraju polany staw, pozwoliliśmy więc naszym koniom napoić się. Wykorzystując kilka skrawków materiału, opatrzyliśmy niektóre z ran naszych koni, a także poważną ranę na lewym ramieniu Tarteka, który zresztą sam wyciągnął strzałę.
Przez długi czas nikt się nie odzywał. Gdy już trochę wypoczęliśmy, kontynuowaliśmy naszą ucieczkę przez las, aż do późnej nocy. Nadal byliśmy w głębi lasu, a wokół nas zapadła ciemność i nic już nie było widać. W końcu Tartek zasugerował, że powinniśmy zatrzymać się i odpocząć.
Ziemia jest całkiem sucha, zważywszy na obecną porę roku. Tartekowi udało się nawet rozpalić ognisko, korzystając z drewna zebranego z wyższych partii drzew. Chwilę mu to jednak zajęło.
Nie mogliśmy zasnąć, choć wszyscy próbowaliśmy. Kiedy już prawie zasnęliśmy, Tartek nagle wstał i zakrzyknął: – Kto tam?
Ja także się szybko podniosłem, podbiegłem do niego i zakryłem jego buzię prawą dłonią. Drugą, wskazałem na Caranę. Tartek uniósł brwi, gdy usłyszał jej szepty. Sereliaen obudziła się i dotknęła lewej dłoni Tarteka. On westchnął i znów się położył.
Nadal nie mogę zasnąć, więc to pewnie ja obejmę wartę, podczas gdy oni będą spali, choć jest to dla mnie trochę ironiczne. Mam poważne trudności pisaniem prawą dłonią, mam więc nadzieję, że osoba to czytająca nie będzie miała problemu z rozczytaniem mnie.
Nie wiem, jak się czuję czy jak powinienem się czuć. Siedzę bardzo blisko Carany, żebyśmy mogli dzielić się ciepłem. Jakiś czas temu przestała szeptać, co zwykle oznacza, że już nie śni. Nigdy jednak nie dowiedziałem się czy to prawda…
Ogień nadal dobrze płonie, nie sądzę by zgasł przed brzaskiem.
Hm…
Zastanawiam się dokąd się teraz udamy…
Muszę na chwilę przerwać pisanie, zaraz mi ręka odpadnie.