-Antaran's Journal
Previous Day Day4848 Next Day
Wczoraj wieczorem, podążając ścieżką do Namtolan, dotarliśmy do małej, opuszczonej chaty o której Imarp nam powiedział zanim opuściliśmy Emtik. Niewielka była to chata, ale przynajmniej na podłodze było wystarczająco dużo miejsca, żebyśmy mogli się położyć. A z czterema osobami w małym pomieszczeniu oczywistym było, że po chwili zrobi się trochę cieplej.
Spaliśmy do wczesnego ranka, kiedy to obudził nas głośny ryk. No, może nie wszystkich. Carana już stała przed jednym z trzech okien i patrzyła na zewnątrz.
– To niedźwiedź – powiedziała spokojnym głosem. – Jest głodny.
Sereliaen wstała i również wyjrzała przez okno. Nie wiem czy drżała dlatego, że nadal było trochę zimno czy dlatego, że się bała. Tartek w końcu też stanął na nogi, przeciągnął się i głośno ziewnął.
– Poczekajcie chwilę, a niedźwiedź sobie pójdzie. Zobaczycie – powiedział znużonym głosem, ocierając oczy.
Właśnie w tym momencie niedźwiedź zaczął atakować chatę. Uderzył w drzwi, krążył wokół budynku, patrzył na nas przez okna, drapał i gryzł drewno, z którego chata była zrobiona, i ciągle ryczał.
Spojrzeliśmy się wszyscy na Tarteka z uniesionymi brwiami.
– No co? – powiedział. – Jestem co najmniej równie głodny, co on. Jak ma ochotę sobie powalczyć, to niech sobie walczy.
Carana kręciła głową.
Nagle usłyszeliśmy rżenie naszych koni. Niedźwiedź zdawał się widzieć ostatnią szansę na posiłek w pokonaniu przynajmniej jednego z naszych czterech rumaków. Naprawdę musiał być zdesperowany…
Walka nie trwała długo. Usłyszeliśmy głośny odgłos tratowania, głośne ryczenie i rżenie. Coś twardego uderzyło o chatę, albo ciało konia albo niedźwiedzia. Przez okna nie było widać nic z tego, co się działo na zewnątrz.
Popatrzyliśmy się na siebie, starając się wymyślić, co zrobić. Pomóc naszym koniom? Pomóc niedźwiedziowi?
Po chwili jednak znów się uciszyło i Tartek wzruszył ramionami. – Sądzę, że nasz problem sam się rozwiązał. Zbierajmy się.
Już miał otworzyć drzwi, gdy nagle głośny ryk niedźwiedzia uderzył go z siłą błyskawicy.
Popatrzył się na mnie. – Jak niedźwiedź może załatwić cztery konie? – zapytał mnie.
Carana westchnęła i wyciągnęła sztylet. Aż do tej chwili nie zdałem sobie nigdy sprawy z tego, że był to ten sam sztylet, który wyciągnęła od naszego woźnicy, kiedy zaatakowano nas w drodze powrotnej do Insomidii…
Odepchnęła Tarteka na bok i otworzyła drzwi. Niedźwiedź stał przed nią, stojąc na tylnych nogach, warcząc na nią, gotując swoją prawą łapę do ataku i właśnie kiedy miał ją uderzyć, Carana zrobiła unik i przeskoczyła tak, że znalazła się za niedźwiedziem, a potem wskoczyła mu na grzbiet. Naprędce chwyciła sztylet oburącz i była blisko wbicia małego ostrza w czaszkę zwierzęcia, gdy nagle Tartek wykorzystał sytuację i uderzył niedźwiedzia tak mocno w pysk, że widziałem jak tracił przytomność.
Zanim upadł na śnieg, Carana szybko z niego zeskoczyła i wylądowała kawałek obok zwierzęcia, oddychając ciężko.
– Myślałem, że nie chciałaś go zabić? – zapytał Tartek Caranę szczerząc zęby w uśmiechu.
– Nawet ja tracę cierpliwość, gdy jestem głodna – odpowiedziała Carana. – Poza tym, wydaje się, że ten niedźwiedź zabił wszystkie nasze konie. – Wskazała na miejsce, gdzie dzień przed zostawiliśmy nasze rumaki.
Nic po nich nie zostało. Jedynie kilka świeżych plam krwi gdzieniegdzie w śniegu. Podeszliśmy bliżej do otchłani, przy krawędzi której kończyła się ścieżka i skąd też widzieliśmy, jak korzenie gór znikają pośród lasu. Na samym dole leżały nasze konie, z połamanymi szyjami i nogami.
Sereliaen zasłoniła usta lewą ręką.
Tartek westchnął.
Musieliśmy się pośpieszyć zanim niedźwiedź odzyska przytomność, dlatego wzięliśmy wszystko, co mogliśmy udźwignąć bez pomocy koni i opuściliśmy chatę.
Wydawało się, że szliśmy do Namtolan całe wieki. Ponieważ otaczała nas mgła, nie wiedzieliśmy jaka była pora dnia, przez co byliśmy zmuszeni podążać dalej ścieżką, ufając słowom Imarpa. Szczęśliwie, pozostało nam trochę chleba, dlatego mieliśmy co przegryźć, nawet jeśli nie zaspokoiło to naszego głodu.
Długo później, Sereliaen zaczęła mieć trudności z utrzymywaniem z nami tempa. Często upadała na kolana i Tartek zawsze się nią zajmował. Po piątym czy szóstym razie Tartek zaczął ją po prostu nieść na ramionach. Za długo tego robić nie mógł, ale wystarczyło, żeby dotrzeć do Namtolan.
Chyba mi twarzy przymarzła. Kiedy coś mówiłem, brzmiałem jak ktoś, kto stracił zęby i język, ponieważ nie mogłem właściwie zapanować nad swoją buzią. Zaczęliśmy się owijać w skóry zwierzęce, aby ochronić nasze ciała przed zimnem. Zapewne ci dwaj strażnicy przy wejściu do Namtolan mieli ubaw, gdy zobaczyli nas owiniętych w skóry i Tarteka niosącego swoją żonę.
Widziałem, ze strażnicy spojrzeli na siebie, potem upuścili włócznie i pobiegli w naszym kierunku.
Prawdą jest, że był to moment w którym byłem bliski osiągnęcia granicy mojej wytrzymałości. Gdyby jeden ze strażników mnie nie złapał, upadłbym na ziemię. Choć za wiele mi to nie pomogło. Zanim ciemność wszystko spowiła, słyszałem jak Carana dwa razy powiedziała moje imię, po czym zemdlałem.

Obudziłem się w łóżku przykryty prawdopodobnie najgrubszymi kocami, jakie w życiu widziałem. Było tak gorąco w tym pomieszczeniu i pod tymi kocami, że zacząłem się już pocić. Pokój oświetlał mały kominek. Rzuciłem okiem przez jedyne okno na to, co się dzieje na zewnątrz i zauważyłem, że była już noc.
Nikogo innego w pokoju nie było, a tak okropnie mnie głowa bolała, że nie chciało mi się wstać i rozejrzeć się.
Po chwili drzwi do pokoju otworzyły się i weszła Carana, a zaraz za nią mężczyzną w czarno-czerwonym stroju. Namtolański kapłan (wiem, bo czasami widziałem ich w Insomidii).
– Och, już nie śpisz. Co za ulga – powiedział kapłan ze szczerym uśmiechem na twarzy.
Carana również się uśmiechała i widziałem w jej oczach odbicie kominka. Podeszła bliżej i usiadła po lewej stronie łóżka, sięgnęła mojego czoła i zmierzyła jego temperaturę swoimi miękkimi dłońmi. Kiedy zauważyła, że nie mam gorączki, zabrała dłoń i skinęła głową do kapłana, który podał mi wtedy szklankę wody oraz talerzyk z serem i świeżym chlebem.
– Panie Sivand, miło jest nam gościć pana, pańską żonę i pańskich przyjaciół. Proszę, czujcie się jak u siebie w domu. – Ukłonił się, a ja skinąłem głową. Nie mogłem już tego dłużej znieść i ugryzłem ser, a następnie chleb. Kapłan uśmiechnął się.
– A teraz, jeśli nie macie nic przeciwko temu, muszę udać się na spotkanie z moimi kolegami. Obudzimy was jutro rano, jeśli to nie problem – powiedział duchowny.
– Ależ nie, proszę bardzo – odpowiedziała Carana.
Kapłan życzył nam dobrej nocy i opuścił pomieszczenie.
Zapytałem Caranę o Tarteka i Sereliaen. Powiedziała, że zajęli pokój w innym domu.
To był chyba najcięższy dzień, odkąd opuściliśmy Insomidię. Zawsze się zastanawiam jak mogę nadal tyle pisać, ale kiedy już zacznę, nie mogę przestać. Martwię się trochę jednak, że niedługo skończą mi się strony w dzienniku. Sądzę, że ty, kimkolwiek jesteś, już zauważyłeś, że zacząłem pisać mniejszymi literami. Nie wiem czy to pomoże, ale zobaczymy.
Carana zapytała mnie czemu w ogóle piszę w tym dzienniku. W odpowiedzi jedynie wzruszyłem ramionami. Skąd mam znać cel czegoś, co pewnie mnie przeżyje?
Jestem już jednak naprawdę wyczerpany. Tak, Carano. Odkładam już ten dziennik.
Previous Day Next Day


Translated by blattdorf.


[ English version ] [ Russian Russian version ] [ Get the Book ] [ Visit The Farm ]
© 2005-2099